W otchłani pokoju nieubłaganie dzwoni jedyna rzecz, której
najmniej się spodziewałam – budzik. Z poirytowaniem otwieram oczy, powoli
ściągam kołdrę z twarzy i spoglądam niespokojnie na zegarek. Delikatnie mrużę
oczy, by na spokojnie przyjrzeć się wirującym wskazówkom. Co raz bardziej
zaczyna drażnić mnie dźwięk budziciela. Łapię go w rękę, po czym wyrzucam w
najdalszy kąt. Wtulam się w poduszkę zamykam oczy na pięć minut, bynajmniej tak
się wydaje, JESTEM SPÓŹNIONA!
Wyskakuje spod kołdry, biegnę do łazienki niczym sprinter do
mety i nie przejmuje się, że gubię kolejna część garderoby. Przemywam twarz
lodowatą wodą, której krople dają uczucie orzeźwienia przynajmniej na cały
poranek. Przyspieszam, biegnę do kuchni, potykam się, mijam kota plączącego się
pod nogami, chwytam łyk kawy, łyżkę płatków i wybiegam z rozwiązanymi butami.
Niespodziewanie zerkam na zegarek, mam tylko minutę. Towarzyszy mi dziwne
uczucie „czegośzapomnienia” i tego, że jest to.. Piątkowy poranek, szósta zero,
zero.